Kiedy miałem dwadzieścia trzy lata i właśnie skończyłem trzyletnie seminarium (szkołę biblijną), jasne dla mnie było, że chciałem poświęcić swoje życie, aby służyć Bogu. Potrafiłem długo „ładować się” w Bożej obecności i wraz z moimi przyjaciółmi, chciałem z pewnością wywrócić dla Boga świat do góry nogami.
Dla nas oznaczało to, że albo jako misjonarze wyruszymy daleko w świat, albo zostaniemy w kraju i założymy nową społeczność, którą powinny charakteryzować znaki i cuda oraz Boża obecność. Wtedy nie znaliśmy nic innego. Chcieliśmy zdobyć dla Jezusa tysiące ludzi ‒ szczególnie młode pokolenie ‒ i wyszkolić ich na chrześcijan zdolnych, by w mocy Ducha Świętego przemieniać świat.
Jednak zupełnie się nie spodziewaliśmy, że nasz własny czas nauki dopiero się zaczynał!
Bóg chciał nas ciągle czegoś nauczyć, za to my, pomimo naszego szczerego poświęcenia, jeszcze nie mieliśmy otwartych uszu ‒ i Bóg musiał nas najpierw doprowadzić do punktu, w którym będziemy Go słuchać. Zapewne jest tak, że sukces jest przy tym największą przeszkodą, szczególnie w naszym chrześcijańskim środowisku, ponieważ często odniesienie jakiegoś sukcesu zdaje się być potwierdzeniem, że Bóg jest z nami i że działamy prawidłowo. Więc najpierw ten pozorny sukces musiał odejść.
Ale my bez przerwy naprzykrzaliśmy się Bogu i przypominaliśmy, że przecież On ma wypełniać przez nas swoją wolę. Koniecznie. W żadnym przypadku nie chcieliśmy chodzić naszymi własnymi [cielesnymi] ścieżkami. Z tego powodu Bóg zaczął dosłownie po prostu demontować znane nam metody i pojęcia. To było ciężkie do zniesienia, ale jednocześnie absolutnie konieczne. Dzisiaj jestem za to bardzo wdzięczny.
Wtedy natomiast wydarzyły się rzeczy naprawdę gwałtowne: rozpadły się przyjaźnie, nasze społeczności popadły w kryzys, wydajność naszej pracy zdawała się stawać coraz mniejsza, a dla nas stało się jasne, że zupełnie nie zrozumieliśmy podstaw ‒ pojawiły się pytania, których poprzednio, przez dwadzieścia lat bycia chrześcijaninem jeszcze nigdy nie zadawałem. Wizje i stare marzenia rozpadły się, a własne powołanie coraz bardziej i bardziej schodziło na dalszy plan. Bóg stał się młotem kowalskim [pracującym nad każdym z nas osobno] w swoim warsztacie.
Ale tęsknota we mnie, zamiast blednąć, stawała się coraz mocniejsza: naprawdę chciałem znać mojego Boga ‒ nie tylko ze słyszenia, nie tylko z Biblii, ani z dobrych kazań i nauczań, ani też tylko w formie Jego doświadczalnej obecności. Chciałem widzieć Boga na własne oczy i mimo całego prawdziwego poświęcenia, a także wzmacniającego się w moim życiu wymiaru proroczego, jeszcze tego nie doświadczyłem. Moje poszukiwania stawały się coraz intensywniejsze. Dużo lepiej zrozumiałem wówczas Hioba, który też był w swoim czasie człowiekiem Bożym i Bóg wydał mu nawet świadectwo, że był naprawdę prawy ‒ ale dopiero po przejściu naprawdę złego czasu cierpienia powiedział: „dotąd tylko moje ucho słyszało o Tobie, lecz teraz moje oko ujrzało Cię”.
Możemy być najbardziej radykalnymi i zmotywowanymi dla bożych rzeczy ludźmi. Ludźmi, którzy znają Biblie wzdłuż i wszerz, a nawet są sprawiedliwi, prawi. A jednak w tym wszystkim możemy ciągle tak naprawdę nie znać swojego Boga.
Czułem, jak Bóg do mnie mówił, dotykało mnie, kiedy czytałem o Mojżeszu, który pragnął ujrzeć Bożą chwałę. [Brakowało mu tego], mimo że dzień i noc otoczony był Bożymi cudami. Nade wszystko jednak zacząłem lepiej rozumieć, co miał na myśli Jezus: „Syn nie może nic czynić sam od siebie, tylko to, co widzi, że czyni Ojciec. Co bowiem on czyni, to i Syn czyni tak samo” (Jan 5,19).
Co jeżeli nie potrafimy zobaczyć, co czyni nasz Ojciec? Jak w ogóle możemy wtedy wykonywać Jego dzieło? Czy nie robimy wtedy czegoś, na co tylko mamy nadzieję, że jest w Bożym zamyśle? Często sobie wyobrażamy, co Bóg powinien do nas powiedzieć i zwyczajnie tworzymy w umyśle naszego własnego Boga, zgodnego z naszymi naukami, naszym zrozumieniem, naszymi wyobrażeniami i zgodnego z tym, jak interpretujemy Biblię, a w tym wszystkim mamy ciągle nadzieję, że Bóg to popiera. Tak też twierdzimy. Gdy w samotnej chwili, jesteśmy wobec siebie szczerzy, to przyznajemy, że niewiele rzeczy pasuje do siebie w tej układance i że tak naprawdę nie znamy naszego Ojca. Wiemy o Nim dużo. Znamy Pismo i książki lub pomysły innych ludzi na Jego temat. Może nawet doświadczamy uczucia Jego obecności, na przykład na nabożeństwie lub podczas uwielbienia. Właśnie uwielbianie wydaje się być szczególnie ważne dla naszego świata emocjonalnego. „Potrzebujemy” czasu uwielbienia, żeby mieć doświadczenia z Bogiem ‒ ale czy nie nadużywamy go raczej? Czy nie używamy go w pewien sposób bardziej jako formy duchowego dogadzania samemu sobie? Chcemy być blisko Ojcowskiego serca Boga, ale przede wszystkim po to, żeby nasze zranienia zostały uzdrowione. Pragniemy znaleźć się na kolanach Ojca. Cóż, czasami nawet się nam to udaje….
…Ale Jezus mówił jasno o czymś, co sięga daleko poza to wszystko. On rzeczywiście widział, że jego Ojciec coś robi i dopiero wtedy też to robił. Bądźmy szczerzy, w dzisiejszych czasach jesteśmy ciągle bardzo daleko od takich doświadczeń! Nawet ci z nas, którzy są pionierami w wielu tematach, wizjonerami mówiącymi o potrzebie reformacji, o sprawach Królestwa, ryzykują, rozwijając i głosząc nowe pomysły i strategie, mimo że faktycznie nigdy nie ujrzeli Stwórcy wszystkich rzeczy. Tak więc również działają bez pewności, czy te pomysły są rzeczywiście dziełami przygotowanymi przez Boga.
Paweł po spotkaniu z Jezusem, przez kilka dni był niewidomy. Jego doświadczenie z żywym Bogiem musiało być dla niego tak dramatyczne i kształtujące, że później powoływał się na nie, mówiąc: „Czy nie jestem apostołem? Czy nie widziałem Jezusa Chrystusa, naszego Pana?”. A co z nami? Mówimy o wielkich dziełach Bożych, o czasach proroczych i apostolskich. Wierzymy, że nasze utarte sposoby działania potwierdzone są wystarczająco przez znaki i cuda, nasze oddanie modlitwie 24/7, przez ilość nawróceń i liczebny wzrost społeczności ‒ a jednak nie widzieliśmy jeszcze naszego Pana. A tak bardzo tego potrzebujemy!
Im więcej błądziłem w tych myślach, tym bardziej musiałem przemyśleć moje dotychczasowe nastawienie do prawie wszystkiego.
Budowanie społeczności i ewangelizacja: jak możemy w ogóle cokolwiek budować, jeśli Jezus chce sam budować swój kościół? Nakaz misyjny, by czynić wszystkie narody uczniami, został źle zrozumiany ‒ za tym wcale nie kryje się polecenie nawracania pojedynczych osób, lecz nakaz czynienia uczniami całych plemion i narodów… Ale po pierwsze, czym jest prawdziwe uczniostwo?
Uwielbienie: Jezus powiedział, że Ojciec szuka takich, którzy będą Go czcić w duchu i prawdzie, ale czy wiemy o czym jest tutaj mowa? Jak to powinno wyglądać? Obecnie spędzamy tak dużo czasu na uwielbieniu ‒ ale czy nie czcimy Boga w większości naszą duszą i uczuciami, które pod wieloma względami są jeszcze kompletnie nieodnowione? Co zatem oznacza w tym kontekście „czciciele w duchu i prawdzie”?
Przywództwo i pastorzy: najczęściej są naprawdę samotni i sami. Hierarchia, którą zbudowaliśmy, uniemożliwia tworzenie się głębokich przyjaźni i zaufania, szczególnie wewnątrz przywództwa. O prawdziwym braterstwie, jakie możemy zobaczyć między Dawidem i Jonatanem, nie ma co nawet wspominać ‒ nie widzimy nigdzie wzoru braterstwa, w którym bracia, przyjaciele dają przykład trwałej jedności. Jest ciągle wiele do zobaczenia! Ale za to często widzimy przeciwieństwo: przywódcy kłócą się i rozstają, a niektórzy niszczą swoje małżeństwa ‒ dzisiaj nie jest to rzadkość.
Poddanie: dawniej po prostu się podporządkowywano, ale po tym jak doświadczyliśmy perwersyjnego przywództwa Hitlera, przeszliśmy do drugiej skrajności, w której każdy stał się kowalem swojego losu. [Tu obie skrajności są szkodliwe]. Niektórzy trwają w lojalności, wytrzymując złe relacje, mimo że sytuacja ich paraliżuje. Inni odchodzą, ponieważ po prostu nie mogą już tego więcej znieść. Jeszcze inni mają postawę służalczą wobec liderów, ponieważ wierzą, że będzie to osobista drabina kariery dla ich własnej służby. W tym temacie może nastąpić powrót starego porządku, przeważnie jako reimport z byłych europejskich terenów misyjnych, gdzie w danym momencie następuje gwałtowny wzrost społeczności. Chce się nam ponownie sprzedać przepis na sukces ‒ model, w którym nie można nic kwestionować i „nie można tykać pomazańców pana” (czyli między innymi „Pastora Seniora”, przywódcy, rzecz jasna).
Misja: czy świat naprawdę czeka na nasze ruchy zakładania kościołów, nasze kampanie ewangelizacyjne, nasze strategie i pomysły? Czy w ogóle czeka na przebudzenie?
Definicje wielu innych pojęć również doczekały się reewaluacji: wieczerza Pańska, modlitwa i wstawiennictwo, ewangelizacja, walka duchowa, służba uwolnienia, wspólny styl życia, koniec czasów, dzieci – edukacja – wykształcenie, zrozumienie znaczenia Izraela, dziedzictwo narodów, służba aniołów, niebo i jeszcze wiele, wiele innych. Ale zauważyłem też, że wciąga się coraz więcej ludzi, w to, co akurat wydaje się modne lub na co aktualnie skierowane są reflektory. Ludzie stają się jak fale „miotane i dryfujące tu i tam, każdym powiewem nauki” lub jak to wyraża Biblia w 2 liście do Tymoteusza: „Przyjdzie bowiem czas, gdy zdrowej nauki nie zniosą, ale zgromadzą sobie nauczycieli według swoich pożądliwości, ponieważ ich uszy świerzbią”. Wtedy sytuacja robi się beznadziejna, nieapostolska i, mimo że mamy pełno proroków, tworzy się nieproroczy bałagan.
Na koniec został jeden wniosek: po prostu zbyt słabo znamy naszego Boga i Jego zamiary. Czułem się właśnie tak ‒ wprawdzie już od swojego dzieciństwa byłem szczery wobec Boga, ale w większości znałem Go tylko ze słyszenia. Byłem młody, zafascynowany i zachwycony. Chciałem pomóc innym ludziom ‒ tak wielu, jak to tylko możliwe ‒ żeby poznali Boga. Kochałem głosić dla Niego i o Nim.
I wtedy przyszedł Bóg.
I mówił coś innego [niż wcześniej słyszałem]! Wprowadził mnie w swój własny świat: nieznany świat, pełen tajemnic. Świat, w którym ważniejszym było być z Nim niż cokolwiek dla Niego robić. Świat, w którym zacząłem rozumieć, że planeta nie czekała na młodego dynamicznego kaznodzieję o imieniu Johannes, lecz że całe stworzenie oczekuje jedynej rzeczy: objawienia się synów Bożych. Bóg nie tylko chciał mnie zbawić i zbawiać przeze mnie ludzi. Chciał zrobić ze mnie prawdziwego syna Bożego ‒ takiego jak Jezus, nasz starszy brat i wielki wzór.
Zacząłem dostrzegać postacie, na które wcześniej nie zwracałem uwagi: Henocha, Jehu, reformatorów, bohaterów, męczenników, obłok świadków. Oni żyli i umierali za coś, co nigdy w ich własnym życiu nie zostało zrealizowane ‒ dopiero inne pokolenia, być może stulecia po nich, mogły w tym żyć (Hbr 11,39-40). Abraham ze swoimi wszystkimi niesłychanymi obietnicami wyczekiwał z utęsknieniem jednej rzeczy, która zaczęła wypełniać się w naszych dniach i dopiero teraz możemy odpowiednio zająć się tym tematem: „miasta mającego mocne fundamenty, którego budowniczym i twórcą jest sam Bóg” (Hbr 11,10) ‒ to Niebiańskie Jeruzalem. Przez wszystkie stulecia pojawiali się Boży mężczyźni i kobiety, którzy oddawali swoje życie, aż na męczeńską śmierć, żeby torować drogę innym pokoleniom. Pchani do tego byli nie przez sukces w służbie ani przez znaki królestwa, lecz przez pragnienie tego, by Ojciec miał w nich upodobanie. Pojawiali się ludzie, których ciała nie uległy rozkładowi, których imiona nie są znane na ziemi, ale są zapisane w niebie, ludzie, którzy chętniej zdecydowaliby się samotnie mieszkać w lesie niż zostać częścią obecnego w ich czasach systemu, który w końcu upadnie. Ludzie, którzy mieli przed oczyma to, co trwa wiecznie, którzy nie byli więźniami doktryn, lecz chcieli poznać Autora każdego słowa pism.
Dzisiaj wszyscy pragną płaszczy autorytetu, udzielenia apostolskiego, przebudzenia, widzialnej demonstracji mocy, znaków i cudów, apostolskiej mocy, realizacji wizji, spełnienia marzeń. Jednak kto sięgnie po płaszcz, na którym jest napisane tylko “chodził z Bogiem”? Bez dalszych wzmianek? Żadnego wpisu w podręczniku do historii, żadnego wystąpienia w telewizji, żadnego przebudzenia. Ale to właśnie tacy są dokładnie ludzie, na których oczekuje całe stworzenie ‒ czynią oni uczniami narody, zdobywają królestwa, gaszą wielkie pożary ciemności, zwyciężają smoka i wężowi ścinają głowę, uczestniczą w Bożej radzie. Są to mediatorzy, wstawiennicy, wojownicy światła, niosący pochodnię, ludzie prawa, armia jutrzenki, braterstwo.
Synowie Boży.